Zabawne jest, jak łatwo można się
zakochać.
Mówię poważnie. Albo przynajmniej
mieć wrażenie, że jest się zakochanym. Motylki na myśl o jego imieniu, o jego
włosach, ustach. Rumieniec, kiedy myśli dochodzą do gorętszych stref.
Niecierpliwe oczekiwanie kolejnego spotkania.
Myślisz, że go znasz, że on zna
ciebie, że jesteście dla siebie idealni, że będziecie razem na zawsze, bo
przecież cały świat dopinguje wam i kwitnącemu uczuciu między wami. Kiedy znika
ta słodka mgiełka, okazuje się, że to uczucie zwiędło już daawno temu, ale
pozory nie zniknęły.
W końcu nikt nie lubi, żeby inni
wiedzieli, jeśli jest u niego źle, nie chce czuć się gorszy. Ważne, żeby
zazdrościli, gdy jesteś na pierwszym miejscu, wszystko ci się układa, jesteś
szczęśliwy.
Ważne, żeby zawsze tak było.
Więc czemu by nie udawać, że jest?
W naszej rodzinie zawsze było źle.
Nie, akurat moi rodzice to wzory
cnót, oboje byli zawsze nienaganni, nie wymagali ode mnie nie wiadomo czego,
starali się uczestniczyć w moim życiu i prowadzić w odpowiednim kierunku,
jednocześnie pozwalając mi odkrywać samą siebie. Nie narzucali mi niczego.
Kochali mnie. Na każdym kroku mi to udowadniali, chociaż nie musieli. Wspierali
nawet wtedy, kiedy całkiem się zagubiłam i zaczęłam brać nieco zbyt obce im
substancje.
Za to mój starszy brat, Connor, to
zupełnie inna historia. Wiecznie niezadowolony z życia robił dosłownie
wszystko, czego rodzice nam odradzali. Zawsze próbował zniszczyć wszystkie
plany, rozprowadzał narkotyki, imprezował i wagarował. Często wracał do domu
pijany albo naćpany. A nie raz nawet w oby stanach naraz. Ludzie dzielą się na
dwa typy, kiedy w grę wchodzi alkohol:
- przesadnie szczęśliwi, do bólu
szczerzy i skorzy do zabawy
oraz
- agresywni, okrutni i skorzy do
bójek.
Connor należał do tej drugiej
grupy. Wielokrotnie dochodziło do rękoczynów między nim i ojcem, kilka razy
uderzył nawet mamę. Mnie nie dotknął nigdy, nawet w alkoholowym amoku, choć nie
raz wpadałam mu pod rękę, często nieświadomie. Miał chyba w sobie jakąś
blokadę, kiedy wchodziłam w grę. Tylko dlaczego w stosunku do mamy nie mógł
jakiejś mieć?
Kiedy tata zginął, wyprowadził się
i zostawił mnie z mamą całkiem samą. Nie, żebym miała z nim kiedykolwiek jakieś
bliższe relacje. Był moim bratem tylko pod względem genetycznym. Nigdy mi nie
pomagał, nawet bez potrzeby się do mnie odzywał. Mówiąc "potrzeba",
mam na myśli jedną z wielu pożyczek, których nigdy mi nie oddał. Nie wiem, jak
się czuł po śmierci ojca, ale nie mogło to być przyjemne, skoro nawet nie mógł
spojrzeć w oczy mnie ani mamie. Z jakiejś przyczyny czułam się za niego
odpowiedzialna. Mimo naszych dość zaniedbanych relacji nigdy nie myślałam o nim
źle. Był tylko "kolejnym nastolatkiem, który się zgubił na swej drodze do
wielkości". Tak, zacytowałam terapeutę. Ale taka prawda, pod względem
zagubienia Connor i ja byliśmy podobni. Po jego wyprowadzce nawet nie szukałam
z nim kontaktu, a minęło już sporo czasu.
Mimo tego, jak postępował Connor,
moi rodzice zachowywali pozory normalności. Wychodzili na bankiety, spotkania
biznesowe, pracowali, chodzili na zakupy i często spotykali się ze znajomymi.
Uważali, że sprawy zacisza domowego należy w nim pozostawić. W końcu i ja
zaczęłam tak robić. Innymi słowy, zaczęłam udawać. I to było złe.
Zawsze się zastanawiałam, co by się
stało, gdybym tego jednego dnia nie pokłóciła się z nimi tak paskudnie i po
prostu przystała na niewygodną propozycję bez słowa. Choć w zasadzie, to nie
była taka typowa kłótnia. Nigdy tak naprawdę nie walczyliśmy. Nie mieliśmy o
co, ale tym razem było inaczej.
Moi rodzice usiłowali namówić mnie
na kolację z rodzicami Nicka. Mój były też miał na niej być, więc grzecznie
odmówiłam. To był pierwszy raz, kiedy rodzice próbowali wcisnąć mi swoje racje.
A ja, świeżo po rozstaniu z chłopakiem, po prostu się zbuntowałam.
Potrzebowałam czasu, ale rodzice nie wykazywali żadnego zrozumienia. Miałam
wrażenie, że zawiązali z państwem Dyer jakiś potajemny pakt, uwarunkowany moim
związkiem z Nickiem. Jeszcze nigdy nie byli tak... zaborczy w stosunku do
żadnego mojego chłopaka. W którymś momencie rodzice niemal skapitulowali. Ale
niespodziewanie do rozmowy włączył się Connor i ponownie zaczęła się debata pod
tytułem: "Dlaczego nie możesz zacisnąć zębów, zjeść z nimi kolacji i po
prostu się pouśmiechać dla zachowania równowagi?". W którymś momencie w
końcu wybuchłam.
- Może dlatego, że przyłapałam
najlepszą przyjaciółkę i mojego chłopaka uprawiających seks, a potem
dowiedziałam się, że ta zdrada trwa już miesiąc?!
Wszyscy troje patrzyli na mnie, jak
na skończoną idiotkę. Nie winiłam ich. Byłam nią w momencie, kiedy związałam
się z tym dupkiem. Byłam nią też wtedy, kiedy po raz pierwszy wyznałam
komukolwiek prawdziwy powód mojego zerwania z Nickiem.
- To niczego nie zmienia. Powinnaś
z nami jechać - powiedział tata stanowczo.
Ta kropla przelała czarę. Wyszłam z
domu z trzaskiem frontowych drzwi i skierowałam się do najbliższego baru w
centrum. Ludzie mnie znali, więc nikt nie prosił o dowód, kiedy zamówiłam
mojito, a potem cały rząd shotów. Wiedzieli, że nie ma czego ratować. W
momencie, kiedy pierwsza kropla trunku trafiła do moich ust, przegrałam długą
walkę. Upiłam się tak bardzo, jak tylko mogłam. Zadzwoniłam po tatę, bo
wiedziałam, że przyjedzie po mnie, choćby się paliło i waliło.
A jednak nie przyjechał. Zaczęłam
się zastanawiać, czy mama go zatrzymała, by dać mi nauczkę.
W końcu wzięłam taksówkę, z braku
lepszego rozwiązania. W głowie mi szumiało, myśli plątały się tak, jak moje
nogi, a na domiar złego było mi niedobrze. Miałam złe przeczucia. Po kilku
minutach, kiedy wyjechałam już z centrum, utknęłam w korku.
- Co się stało? - wybełkotałam do
podchodzącego pod czterdziestkę taksówkarza.
- Karambol na skrzyżowaniu Madison
i Main. Pięć ofiar śmiertelnych, siedmiu poszkodowanych - odpowiedział lekko
zdenerwowany mężczyzna, podgłaśniając radio, w którym właśnie podawane były
wiadomości.
Poczułam, jak serce mi staje, a
krew tężeje. Mój tata był na Main Street na kolacji u państwa Dyer. Mój pijany
umysł ledwo połączył wątki. Natychmiast wyskoczyłam z taksówki. Usłyszałam za
sobą krzyk:
- Proszę pani, niech pani tu
zostanie, jest pani w złym sta...
Ale nie słuchałam go dłużej.
Musiałam się upewnić, że mojego ojca nie ma wśród ofiar. Chwiejnym krokiem
podążyłam w kierunku syren, świateł i zgiełku.
W końcu, po wielu upadkach,
dotarłam tam, ale obraz w moich oczach nadal pozostawał zamglony. Zbliżyłam się
więc jeszcze bardziej. W końcu byłam niemal w centrum wydarzeń. Było takie
zamieszanie, że nikt nawet nie zauważył pijanej siedemnastolatki biegającej w
nerwach wokół kilku rozbitych samochodów. W końcu to zobaczyłam. To, czego
bałam się najbardziej. Czerwona toyota auris całkiem roztrzaskana była w samym
środku, nie na czterech kołach, a na dachu, zgnieciona i z przodu, i z tyłu
tworzyła niemal kostkę. Wszędzie była krew na odłamkach przedniej szyby, na
asfalcie dookoła i wypływała z wnętrza samochodu. Nie widziałam jednak nigdzie
taty, do którego należał pojazd. Na krótką chwilę mi ulżyło. Kilka sekund
później moje serce kolejny raz roztrzaskało się na maleńkie kawałeczki. Ciało
mojego ojca leżało na ruchomych noszach obok karetki. Jego ubrania były
postrzępione w kilku miejscach, a wszędzie wokół była krew. Nie było nawet niczym
przykryte. Przez moment zastanawiałam się, czy nie powinni go okryć kocem czy
czymś podobnym, żeby się nie wychłodził.
Wtedy zrozumiałam, że wystarczy zamknąć go w worku z suwakiem i zawieść
do kostnicy. Poczułam chłód na karku, który wkrótce rozprzestrzeniał się po
całym moim ciele. Podeszłam do nieruchomego niezgrabnie ułożonego ciała mojego
taty. Pogłaskałam go z niespotykaną u siebie czułością po policzku. W oczach
miałam łzy, a serce raz po raz łamało się w mojej piersi.
- Proszę pani, nie powinno
tu pani być - podszedł do mnie ratownik. Miał dość długie czarne włosy, był
mniej więcej w wieku mojego brata, a więc około 26 lat.
- To mój ojciec -
powiedziałam zdławionym szeptem. - Czy mogę... mogę jechać z nim? Ktoś dzwonił
do mojej mamy? Zabierzecie go do kostnicy, prawda?
- Dotąd nawet nie znaliśmy
jego tożsamości. Wszystkie dokumenty spłonęły z większością wnętrza samochodu i
jego ubraniami - powiedział spokojnym głosem, a na jego twarzy rysował się
smutek. - Ile masz lat? Wyglądasz młodo. I do tego jeszcze, jakbyś balowała pół
nocy.
- Siedemnaście - powiedział
zbita z tropu. Mój ojciec leżał martwy, a on mnie pytał o wiek? To
niedorzeczne.
- Jak miał na imię twój
ojciec?
- Clarke. Clarke Thapman -
odparłam, patrząc na jego zakrwawioną twarz, niezwykle spokojną i pomarszczoną.
- Cóż, jako, że jesteś z
rodziny, możesz jechać, bo jesteś potrzebna do identyfikacji i tym podobnych, a
twojej mamy tu nie ma. Wolałbym jednak by to ona była w szpitalu - powiedział,
siląc się na jak najbardziej uprzejmy ton.
- Oczy... oczywiście -
przełknęłam ślinę. Byłam mocno wstawiona, a rozmowa w tym stanie z moją matką
była niebezpieczna. - Podam panu numer, żeby pan mógł ją powiadomić. Ale i tak
nigdzie się stąd nie ruszę.
- Tak też może być - skinął
głową.
Podałam mu numer, patrząc
cały czas na twarz ojca. Zawsze był przystojny. Nawet w tym momencie, kiedy już
dochodził do pięćdziesiątki, nie można było zaprzeczyć temu, że posiada urok.
Często się uśmiechał, był bardzo ciepłym i otwartym człowiekiem, a przy tym
konsekwentnym zarządcą firmy architektonicznej i wspaniałym mężem. Kochałam go
tak bardzo, jak to możliwe. Był opiekuńczy, mądry, kochany. I był dobrym ojcem.
Lepszym, niż można sobie to wyobrazić. Nie mogłam do siebie dopuścić myśli, że
już go nie ma. Ból rozdzierał moją klatkę piersiową i doprowadzał mnie do
prawdziwej rozpaczy. Dużo głębszej, niż ta spowodowana zdradą Nicka.
Ciało taty zostało włożone
do karetki, kiedy ratownicy wyszli z jej wnętrza, zasiadłam przy nim i wzięłam
w chwyciłam jego zimną dłoń w swoją. Ręka była złamana w kilku miejscach, ale
nie było to już ważne. Nie czuł już bólu. Opuszkiem kciuka gładziłam dłoń,
która tak często zaciskała się w twardym uścisku. Którą mnie gładził po
włosach, kiedy byłam mała i często zdarzało mi się płakać z błahych powodów.
Była szara i zimna, nie czułam przepływającej pod skórą krwi. Wreszcie
przestałam się powstrzymywać i wybuchnęłam głośnym płaczem.
Kiedy dojechaliśmy do
szpitala, ratownicy wywieźli ciało ojca z pojazdu i smutnym korowodem
wjechaliśmy do środka budynku. Zamiast na dyżur skierowaliśmy się do windy i
zjechaliśmy na piętro -2. Tam przy ladzie stała już zapłakana mama, a obok niej
Connor z wystudiowaną obojętnością bawił się telefonem i stukał palcami w udo.
Po tym można było poznać, że jest zdenerwowany. I to bardzo. Podczas gdy ja
zostałam z resztą rodziny, ciało taty zostało zawiezione do kostnicy, gdzie
miało być doprowadzone do porządku.
Zanim zdążyłam się odezwać,
podszedł do nas ten sam ratownik, z którym rozmawiałam przy karetce, a wraz z
nim policjanci.
- Pan Thapman
najprawdopodobniej ucierpiał najbardziej i zginął najszybciej - odezwał się
suchym tonem jeden z policjantów. - Znalazł się pomiędzy trzema samochodami,
których kierowcy byli w stanie nietrzeźwości. Miał nieprawdopodobnego pecha. Jeden
z nich jechał pod prąd, a dwaj pozostali postanowili sobie zrobić wyścigi, w
wyniku czego szybko stracili panowanie nad pojazdami. Troje z siedmiu
poszkodowanych nadal walczy o życie, a wśród nich jest jeden z nietrzeźwych
kierowców, pozostali nie żyją.
Moja mama płakała coraz
bardziej, a Connor usiadł z wrażenia.
- Co tam robiłaś, młoda
damo? - pytanie skierowane było do mnie.
Ocknęłam się z zamyślenia.
- Um... - zacięłam się.
Alkohol nie zamierzał wyparować z mojej krwi, musiałam sprawiać wrażenie chociaż
zestresowanej, aby funkcjonariusze niczego nie wywietrzyli. Jeden z nich podał
mi kubek kawy, za co mu podziękowałam w myślach. To mogło zabić odór alkoholu.
Nawet nie zauważyłam, że cała drżę. Byłam w letniej sukience, a było już pewnie
dawno po północy. Okno w korytarzu było otwarte na całą szerokość. Upiłam łyk płynu, zebrałam
się w sobie i nareszcie odezwałam. -
Zadzwoniłam po tatę, aby po mnie przyjechał, ale kiedy nie było go nadal
po 15 minutach, wzięłam taksówkę i miałam zamiar jechać do domu sama. Wtedy
utknęliśmy w korku. Kiedy dowiedziałam
się, co się stało, po prostu wiedziałam, że muszę się upewnić, że nie ma tam...
taty - głos mi się załamał. Przełknęłam ślinę i ciągnęłam: - Zobaczyłam samochód taty, ale nie było go w
środku, więc zaczęłam szukać w pobliżu karetek. I... i... znalazłam - czułam łzy w oczach.
Dłoń mamy delikatnie
głaskała mnie po plecach.
- Już dobrze - szeptała.
- Nie, nic nie jest dobrze
- warknęłam. - To moja wina, że tata tamtędy jechał. Że musiał jechać po mnie.
- Nie, skarbie. Nie twoja -
mama patrzyła na mnie z bólem, ale i zrozumieniem.
Z kostnicy wyszedł koroner.
Skinął na nas głową.
- Państwo Thapman, tak? -
wszyscy przytaknęliśmy. - Pan Thapman miał połamane obie ręce i większość
żeber. Przyczyną zgonu było jednoczesne przebicie obu płuc odłamkami żeber z
piątego rzędu. Gdyby jakimś cudem przeżył, nie byłoby czego ratować, kręgosłup
w odcinku piersiowym i szyjnym jest dosłownie w proszku. Zgon nastąpił około
23:40.
- Dziękujemy, doktorze - moja na powrót elegancka i
opanowana mama delikatnie dygnęła i wzrokiem nakazała nam to samo. Ja tylko
złapałam z nim kontakt wzrokowy, a Connor burknął coś niezrozumiale, gwałtownie
podniósł się z krzesła i wyszedł, zaciskając pięści.
Czułam się w środku całkiem pusta, zmęczona i
zdewastowana.
Sącząc powoli kawę, powlokłam się za mamą do wyjścia, a
w samochodzie zasnęłam. Ktoś musiał mnie wnieść do do domu, bo rano obudziłam
się we własnym łóżku. Całkiem obolała, wykończona i w opłakanym stanie. Ale mój
humor i tak przebijał wszystko inne.
Wiedziałam, że będę mieć kaca, ale bomba, jaka na mnie
spadła, była dość niespodziewana. Byłam czysta ponad rok, zdążyłam już
zapomnieć, jak to jest się budzić z rozsadzoną głową i wymiotami w gardle.
Przymrużyłam oczy, zwlokłam się z łóżka i postanowiłam ogarnąć. Kiedy już to
zrobiłam, wyszłam z pokoju.
Cisza, jaka panowała w domu, przeraziła mnie.
Rano nigdy nie było cicho. Rodzice z samego rana
wstawali i bawili się w kucharzy. Potem wychodzili do pracy, a gosposia
zaczynała swoją. Często jadałam z nimi śniadania, nie miałam w zwyczaju spać do
południa, jak Connor. Nawet na kacu zawsze o ósmej byłam na nogach i starałam
się leczyć.
Tego dnia jednak nawet psy w sąsiedztwie wydawały się
być w żałobie. Westchnęłam cicho i zajrzałam do sypialni teraz już tylko mamy.
Zaskoczyło mnie to, że jej nie było w łóżku. Connora w jego pokoju również.
Popatrzyłam na zegarek, który wskazywał na 8:20. Po zejściu do salonu
stwierdziłam, że jestem całkiem sama.
To było pokusą. Czułam płacz na końcu nosa, ciągle
miałam wrażenie, że spadam. Zauważyłam noże na
blacie kuchennej wysepki. Złapałam jeden i bez namysłu nacięłam skórę w
wewnętrznej stronie ręki. Potem zrobiłam kolejną. I następną. Mimo, że
wiedziałam, że to złe, przez ułamek sekundy czułam dziwną wolność. Po chwili
przestałam ją czuć. Patrzyłam niewidzącym wzrokiem na krew spływającą na
podłogę. Rozpłakałam się kolejny raz. Usiadłam na zakrwawionych panelach i
płakałam głośno i bez żadnego pohamowania. Nie było sposobu, bym przestała
odczuwać ten ból. Spadałam, a bez taty czułam się, jakbym miała spadać bez
końca. Po kilku godzinach wreszcie drzwi otworzyły się. Stała w nich mama z
napięciem na twarzy. Widziała mnie w różnych stanach, ale w takim na pewno nie.
Podeszła do mnie i objęła ramionami.
- Skarbie, wiem. Ale to niczego nie załatwi. Chyba pora
cię naprawić - stwierdziła, a ja poczułam się zraniona do żywego.
Nie byłam zabawką, którą da się
naprawić. Nadal nią nie jestem.
Ale mama tego nie rozumiała.
Pozostało udawać.
*
- Powiedz mi, co mam zrobić? - zapytała Veronica, bawiąc
się kluczykami.
- Alkohol będzie, ale w ograniczeniu. Jestem po odwyku i
nie zamierzam budzić się z kacem - odparłam spokojnie, stojąc na środku
wielkiej sali bankietowej starego hotelu mojego ojca.
- Nie o to mi chodzi, wiesz o tym - westchnęła.
- Próbuję nie myśleć o słodkich pogróżkach twojego
brata. Zamknij go w jakiejś klatce czy coś. Jeśli popsuje mi Halloween, nie
wybaczę mu. I nie będzie miał najmniejszych nawet szans w swoim podrywie -
powiedziałam siląc się na lekki ton, starając się jednocześnie nie myśleć o
oblepionej szafce i wiadomościach, jakimi mnie zasypywał od rana.
- Jakim podrywie? - dziewczyna zmarszczyła brwi.
Zorientowałam się, że powiedziałam kilka słów za dużo.
- Oj, nieważne. Po prostu go pilnuj.
Veronica otwierała usta, aby coś powiedzieć, ale
przerwał jej stukot obcasów. W małych, mahoniowych drzwiach wbudowanych w
większe pojawiła się ulubiona organizatorka przyjęć mojej mamy - Rowan. Kobieta
była niezwykle wysoka i smukła. Miała na sobie lekką sukienkę i wysokie obcasy,
co dodawało jej kolejnych, już niepotrzebnych, centymetrów. Blond loki wesoło
skakały wokół jej twarzy z każdym kolejnym żwawym krokiem.
Przywitała mnie ciepłym uśmiechem i bez słowa otworzyła
wrota. Do sali wlał się tłum ludzi, którzy byli obładowani w dekoracje, plany i
różne urządzenia, co do których wątpliwości. Mimo to, ufałam Rowan, była
świetna w tym, co robi, a jej przyjęcia zawsze były perfekcyjnie zaplanowane.
Kobieta podeszła do nas i przywitała się z Veroniką.
- Dzień dobry, miło mi cię poznać. Zakładam, że jesteś
tą sławną przyjaciółką Laury, prawda? - energicznie potrząsnęła ręką
dziewczyny. - Jestem Rowan Johnson, organizatorka hucznego przyjęcia, które
odbędzie się za 9 godzin. Jakieś pytania?
Otwartość Rowan zaskoczyła Veronikę, która tylko
potrząsnęła głową przecząco i popatrzyła na mnie.
- Dziękuję za pomoc. W życiu bym sama się nie uporała z
tą gigantyczną salą - powiedziałam, wskazując na wnętrze.
- Dla Blake i jej uroczej córki zrobiłabym wszystko.
Niczym się nie przejmuj, idź na zakupy, odbieram ci stery - zaśmiała się, gładząc mnie po ramieniu.
- Jeszcze raz, dziękuję ci bardzo - uśmiechnęłam się do
niej, złapałam Veronikę za rękę i pociągnęłam ją za sobą do wyjścia. - Do
zobaczenia na imprezie!
Rowan machnęła nam na pożegnanie i odwróciła się do
tłumu oczekującego poleceń.
Razem z przyjaciółką wyszłyśmy na zewnątrz. Poranne
słońce nie było tak uciążliwe, jak to popołudniowe, a jednak już nieźle
prażyło. Veronica zasłoniła oczy okularami przeciwsłonecznymi i cicho
przeklęła. Delikatny wiatr rozwiał moje loki na wszystki strony, a ja aż
jęknęłam. Czterdzieści minut męczarni poszło w piach.
- Może najpierw coś zjemy? - zaproponowałam, a mój żołądek zaburczał z
aprobatą.
Podeszłyśmy do mojego jeepa, odblokowałam zamki i powoli
wsiadłam do środka, uważając, by nie trzasnąć drzwiami zbyt mocno.
- Ta, to niezły pomysł, zwłaszcza, że zwlokłaś mnie z
łóżka i wrzuciłaś do samochodu bez śniadania - wsiadając, mruknęła z wyrzutem,
ale znałam ją już wystarczająco długo, by wiedzieć, że tak jak ja jest rannym
ptaszkiem. Tym razem z kacem, ale nadal ptaszkiem.
- Mówiłam ci, nie pije się na pusty żołądek, młoda damo
- pokiwałam przed nią palcem, jak miała to w zwyczaju Bess, nasza gosposia,
kiedy wyjadałam surowe ciasto na mój ulubiony placek albo wsadzałam różne
dziwne rzeczy do kontaktów.
- Oj, ciiicho, mamo - jęknęła, kiedy przejechał obok nas
ogromny pojazd z naczepą i zatrąbił.
Zaśmiałam się i odpaliłam silnik. Wycofałam z obszernego
parkingu Grande Hotel i pojechałam do centrum.
- Jak myślisz, jak mogę zwabić Cartera do klatki? -
zapytała po kilku minutach jazdy.
- Znajdź mu jakąś laskę, której jeszcze nie przeleciał -
wzruszyłam ramionami, wbijając mocniej palce w kierownicę. Sama nie rozumiałam
własnego zachowania. Co prawda uratował mnie od gwałtu, ale to nie zmieniało
faktu, że mało co o nim wiedziałam, poza tym, że jest męską dziwką.
Veronica zachichotała.
- Z tym może być problem.
- Ta, ale nie jest to mój problem - zauważyłam, choć miałam świadomość, że to
jest mój problem. Wyraźnie do mnie startował i chyba wszyscy wiedzieli, że
chodzi mu teraz o mnie - tę, której jeszcze nie przeleciał. Nie zamierzałam
ułatwiać mu sprawy.
- Laura, musisz coś z tym zrobić. On się ślini do
ciebie, to obrzydliwe - skrzywiła się, ale i tak wyglądała uroczo, jak jej
brat. Nie rozumiałam tego, że nawet na kacu była idealnie umalowana, uczesana i
ubrana. Żadnej skazy, poza okresowymi jękami i masowaniem skroni. Ja po
zakrapianej nocy następnego dnia wyglądałam jak siedem nieszczęść, i to w
najlepszym przypadku.
Westchnęłam, ale nie odezwałam się ani słowem aż do
momentu, kiedy zaparkowałam przy ulubionej kawiarni mojej przyjaciółki.
- Choć, wlejemy w ciebie kawę, zjemy coś, a potem musimy
ruszyć na polowanie.
- Niech ci będzie - mruknęła i wysiadła z pojazdu.
W wejściu uderzył nas zapach świeżych naleśników i
mocnej czarnej kawy. Moje ulubione połączenie. Wciągnęłam go mocno, ścisnęłam
rękę Veroniki i delikatnie pociągnęłam ją do jednego z niewielu wolnych boksów.
Zamówiłam dwa kubki czarnej americano na wynos, dwie gorące czekolady, a potem
dla siebie naleśniki z owocami leśnymi, a dla skacowanej Veroniki owsiankę i
solidną porcję witamin w postaci owoców w zalewie.
- Jesteś moim aniołem - wychrypiała znad śniadania. -
Nie potrafiłabym być teraz dla nikogo nawet uprzejma.
- Doskonale znam uczucie kaca, zmagałam się z nim
codziennie przez ponad rok - nieznacznie skrzywiłam się na wspomnienie poranków
po ostrych imprezach.
- Nie mogę znieść tego bólu głowy raz i nie rozumiem,
jak ty to mogłaś wytrzymać tak długo - pokręciła głową z widocznym szacunkiem.
Jakby moje dawne zachowanie było czymś, z czego mogę być dumna.
Uśmiechnęłam się lekko.
- To twój pierwszy raz, prawda?
- I chyba ostatni - po raz kolejny złapała się za głowę.
Veronica poprzedniego dnia była na imprezie uczelnianej,
choć nie mam zielonego pojęcia, co robiła na UCLA. Coś mi podpowiadało, że
przymierza się już do studiów, choć przed nami był jeszcze jeden cały rok nauki
w liceum. Zresztą, wydawało mi się, że tak jak ja będzie startować do uczelni z
Ligi Bluszczowej, zamiast szukać przygód w stanowym. Ale kim ja jestem, by ją
oceniać?
- Z kim ty tam byłaś, co? - zapytałam z czającym się na ustach uśmiechem.
Veronica była zbyt grzeczna i dobrze wychowana, by od tak wpaść na imprezę
bractwa, upić się na umór i błagać przez telefon, abym ją odebrała z akademika.
Dziewczyna się zarumieniła.
- Z takim jednym kumplem Cartera... Damien? - wyłamywała
palce, nie patrząc mi w oczy. - Tak, chyba Damien miał na imię.
Nie wiem, jak bardzo szok na mojej twarzy był
wymalowany.
- Jakim cudem, Veronica? - niemal krzyknęłam. - Trafiłaś na kolesia tak
po prostu? Co się stało z moją ułożoną przyjaciółką?
- Nie tak po prostu - próbowała mnie uciszyć. - Wpadł na
mnie, kiedy wracałam od ciebie i spytał, czy nie mam ochoty. Pomyślałam, że w
sumie przyda mi się trochę zabawy, więc zgodziłam się. Carter ma wielu
znajomych, jak zdążyłaś zauważyć i żaden by mnie nie skrzywdził. Nie rób z tego
wielkiego wydarzenia.
Coś w jej twarzy się zmieniło.
- Ty się w nim bujasz! - zaśmiałam się.
- Co? Nie! Tak... nie wiem - złapała się za głowę. - Tak
jakby się... przespaliśmy.
No, teraz to mnie zaskoczyła. Patrzyłam na nią,
wyglądając zapewne niezbyt inteligentnie.
- Nie patrz tak na mnie, każdy ma prawo zaszaleć -
mruknęła i wróciła do czekolady.
Nie miałam nic przeciwko związaniu się z jakimś
kolesiem. Martwiło mnie jedynie, że to było całkiem nie w stylu Veroniki. I
wiedziałam, że mimo tej całej obojętności, tam w środku jest na siebie
wściekła. Ale skoro nie prosiła o pomoc, nie mogłam jej zaoferować. To tylko
pogorszyłoby sprawę.
W końcu zjadłyśmy, dopiłyśmy czekoladę, a ja zapłaciłam
rachunek. Z dwoma kubkami kawy podążyłam do samochodu, przy którym czekała już
moja przyjaciółka. A obok niej Lucas. W ciemnozielonej koszulce, opinającej
dziwnie wyraźnie wyrzeźbione mięśnie, wyglądał o wiele doroślej, niż zwyczajny
czwartoklasista. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że był niesamowicie przystojny.
Jednak całkiem nie w moim typie. Nie po Nicku.
- Możemy pogadać? - zapytał z napięciem w głosie.
Skinęłam głową.
Rzuciłam kluczyki Veronice i poczekałam, aż wsiądzie.
- O co chodzi? - spytałam, podminowana. Od mojej
ucieczki ze stołówki kilka tygodni temu nie odezwał się do mnie nawet słowem.
- Chciałem zapytać, czy idziesz z kimś na imprezę
halloweenową - powiedział z niepewnym uśmiechem.
- Tę, którą organizuję?
Skinął głową.
- Tak, o tę mi chodzi.
- Idę z Veroniką i kilkoma znajomymi ze starej szkoły, a
co?
- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy iść razem - rzekł po
chwili milczenia.
- Źle sobie pomyślałeś - mruknęłam, starannie omijając
wzrokiem jego twarz. Zapatrzyłam się na jego nadgarstek, na którym był mały
tatuaż. Napis głosił "Pugnemus usque ad te reservabunt"
("Walczymy, by utrzymać się przy życiu").
- Nie rozumiem, dlaczego uciekasz. Zrobiłem coś źle? -
próbował utrzymać mój wzrok, ale nie udawało mi się to.
- Przez ciebie niemal popełniłam jeden z większych
błędów swojego życia i chciałam zaprzestać przyjaźni z Veronicą. Tak, zrobiłeś
coś źle - sapnęłam z irytacją.
- Przepraszam więc za to - powiedział ze skruchą. - Po
prostu zawsze była dla wszystkich taka okrutna i nie chciałem, by i ciebie tak
traktowała.
W pierwszej chwili poczułam ciepło rozwijające się w
moim brzuchu. Troszczył się o mnie! W drugiej jednak to ciepło stłamsiła złość,
o wiele silniejsza, niż inne uczucia. Uważał mnie za słabą osobę, która nie
potrafi sobie poradzić z odrobiną dziewczęcej nienawiści?
- Uwierz, byłam dokładnie taka sama w poprzedniej szkole
- odparłam, czepiając się tej resztki cierpliwości, jaka mi została. - Umiem o
siebie zadbać.
Następnie szybko go ominęłam i wsiadając do samochodu
dodałam:
- Lepiej już nie walcz, jeszcze raz mnie wkurzysz,
możesz nie przeżyć.
Szybko odpaliłam samochód i wyjechałam z piskiem opon z
parkingu.
- Widzę, że cię nieźle wkurzył - rzekła Veronica z
uśmiechem.
Zwykle panowałam nad emocjami, nie mam pojęcia, dlaczego
tym razem tak nie było.
- A i owszem - odpowiedziałam, oddychając głęboko i
powoli odzyskując spokój. - Jedziemy do galerii?
- Już myślałam, że nie spytasz - zaklaskała w dłonie i
wyciągnęła z wielkiej torby telefon.
*
Podczas, kiedy Veronica przekopywała kolejne sterty
ubrań na sklepowych półkach, mnie pochłonęła książka. Siedziałam w miękkim
fotelu i piłam kawę. Jednym okiem obserwowałam lekko już wścieczoną koleżankę,
która to nie mogła znaleźć nic odpowiednego. Gdybym tylko wiedziała, za kogo
chce się przebrać.
- Tu nic nie ma! - wrzasnęła z irytacją, aż ekspedientka
się wzdrygnęła. Biedna dziewczyna starała się ze wszystkich sił, ale wkurzona
Veronica to jedno z gorszych zjawisk.
Westchnęłam i wstałam, zaznaczając uprzednio w książce
miejsce, w którym skończyłam.
- Spokojnie, ty zwykle jesteś bardziej opanowana ode
mnie - powiedziałam jak najbardziej spokojnym głosem.
- Damien ma być na tej imprezie - odpowiedziała z twarzą
w dłoniach.
Przejechałam ręką po czole, starając się nie przeklinać
w duchu jej nagłej straty pewności siebie.
- Po pierwsze - byłabyś śliczna nawet w worku na
ziemniaki - zaczęłam wyliczać na palcach. - Po drugie - od kiedy Veronica Owen
przejmuje się czyimkolwiek zdaniem? I po trzecie - dlaczego na mojej imprezie
będą studenci? - a to ostatnie nie było zarzutem. Chciałam tylko zobaczyć jej
reakcję.
Wybałuszyła oczy.
- No bo... ja go zaprosiłam, ale nawet nie spodziewałam
się, że przyjdzie na licealną imprezę - powiedziała, coraz bardziej się
czerwieniejąc.
Zaśmiałam się.
- Przecież nic się nie dzieje - pokręciłam głową i
pierwszy raz tego dnia naprawdę się śmiałam. Może odzyskam swój imprezowy
nastrój.
Może.
- Serio? - odetchnęła z ulgą, a ja zaczęłam śmiać się
jeszcze głośniej.
- No przecież. To nawet czyni tę imprezę ciekawszą. I to
komplement dla mnie - wzruszyłam ramionami, ciągle szeroko się uśmiechając.
- Jesteś taka ładna, kiedy się uśmiechasz, nie rozumiem,
czemu nie robisz tego na okrągło.
- Wiesz o mnie wystarczająco dużo, żeby domyślać się
powodów tego braku uśmiechu - odparłam, poważniejąc.
- No tak, ale przecież twój tata na pewno nie chciałby,
żebyś po nim rozpaczała. A Nick... nie zasłużył na ciebie, skoro cię zdradził.
Nie powinnaś i wręcz nie możesz się smucić za długo, bo ci to zostanie -
patrzyła na mnie z ledwo dostrzegalnym smutkiem w oczach. Czaił się on również
w uśmiechu. Czyżby naprawdę się o mnie martwiła?
Wzruszyłam się.
- Gdzie ja cię znalazłam, co? - miałam w oczach łzy,
sama nawet nie byłam pewna, dlaczego. Wstała i wyrzuciłam pusty kubek po kawie.
Następnie przedarłam się przez góry ubrań i przytuliłam ją mocno. - Powinnyśmy
tu posprzątać i iść do sklepu, w którym ja kupiłam swój strój - ogarnęłam
spojrzeniem pobojowisko, w jakie zamienił się sklep i zaczęłam składać ubrania.
To było dość nietypowe, ale jeszcze bardziej nietypowe
było zachowanie Veroniki. Stała się impulsywna, choć nigdy wcześniej nie
pozwalała sobie na utratę kontroli. Mimo, że powinnam uważać to za dobry znak,
miałam złe przeczucia.
Po kilkunastu minutach, gdy jakoś udało nam się
uprzątnąć większość ubrań, pożegnałam się z ekspedientką, złapałam do ręki
książkę z fotela, na którym siedziałam i szybko wypchnęłam ze sklepu Veronikę.
- Coś czuję, że tu już niczego nie kupisz -
zachichotałam.
- Daj spokój, to nie moja najgorsza akcja - również
zaniosła się śmiechem.
Zmierzyłam ją wzrokiem uważnie.
- To było coś jeszcze?
- Nie wiesz o mnie wielu rzeczy - odpowiedziała
tajemniczo.
- Natychmiast masz mi opowiedzieć - zażądałam.
- Najpierw pokaż mi ten sklep.
Przewróciłam oczyma i podążyłam w stronę staroświeckiego
antykwariatu, jakie można spotkać w wielu filmach, a ja dopiero w tym roku go
odkryłam.
- Poważnie? - zmarczyła brwi z powątpieniem. - Za kogo
ty się przebrałaś? Za starą babcię?
- Nieśmieszne - mruknęłam i otworzyłam przed nią drzwi.
Uwielbiałam zapach tego miejsca. Czułam się, jakby ktoś
zamknął mnie w świecie zabytkowych mebli, pięknych sukien z okresu baroku i
mnóstwa różnych nikomu niepotrzebnych bibelotów, które tylko tutaj miały jakieś
znaczenie. Preparat do konserwacji drewna unosił się, niczym mgła, a mnie to
ani trochę nie przeszkadzało. Wciągnęłam głęboko powietrze i weszłam do środka.
- O rany - westchnęła Veronica, delikatnie dotykając
śliskiego materiału jednej z ogromnych wieczorowych sukien. - Za kogo ty się
przebierasz? - widząc moją minę, jęknęła: - Oj, no weź. Jestem strasznie
ciekawa.
- Może to będzie przesadą, ale przebieram się za
tancerkę w stylu tych w Moulin Rouge - odpowiedziałam cicho, a dziewczynie,
zgodnie z moimi przywidywaniami, szczęka opadła. - No bez przesady, nie będę w
samej bieliźnie.
- Czemu ja na to nie wpadłam - rzuciła o wiele za głośno
i znów zajęła się oglądaniem sukien.
Podążyłam za nią i postanowiłam nie drążyć, o co jej
chodzi.
- A za kogo ty chcesz się przebrać? - zapytałam.
- W tym jest problem, bo nie mam zielonego pojęcia -
pokręciła głową z frustracją.
- Może za damę dworu? - załapałam wachlarz z półki,
otworzyłam go i zalotnie pomachałam nim, na co Veronica zareagowała śmiechem.
- Już prędzej czarownicę.
- Ej, to nawet pasuje do ciebie - zachichotałam, a
przyjaciółka spiorunowała mnie wzrokiem. - No co?
- Chcę, żeby spodobało się Damienowi.
- Co ja ci mówiłam wcześniej? Nie przejmuj się, chłopcy
kochają twoją pewność siebie. Choć nieprzesadną. Bo równie mocno kochają
poczucie kontroli - przewróciłam oczyma, kiedy przypomniałam sobie, z jaką
zaborczością traktował mnie Nick. Wtedy mi się wydawało, że zwyczajnie się o
mnie troszczy, teraz już wiem, że był z niego kontroler. - A zresztą, będziesz
niesamowitą damą dworu - dodałam po chwili milczenia.
- Tak myślisz? - jej oczy błysnęły z podekscytowania.
Skinęłam głową i powoli zaczęłam przeglądać sukienki.
Nagle zobaczyłam przepiękną kobaltową suknię z bufiastymi rękawami. Gorset był
odrobinę jaśniejszy od spódnicy, przepasany białą wstążką, która niezwiązana
luźno zwisała aż do podłogi. Dół sukienki był pełen koronkowych zdobień, które
niczym pajęczyna delikatnie okalały materiał. Nie była tak szeroka, jak
pozostałe, ale równie okazała, a nawt ładniejsza.
Veronica za mną pisnęła z zachwytu i porwała sukienkę w
swoje ręce.
Pobiegła do przebieralni, a już po chwili wyszła
przebrana, jakby co dzień zakładała tego typu stroje.
Muszę to powiedzieć -
wyglądała jak prawdziwa księżniczka. Kolor sukni idealnie kontrastował z
arystokratycznie bladą skórą i ciemnymi lokami dziewczyny. A żeby tego było
mało, podbijał błękit jej oczu. Prezentowała się fenomenalnie. I była w siódmym
niebie. A ja uwielbiałam, kiedy była tak szczęśliwa.
- Laura, ja cię kocham, mój ty aniele - powiedziała
wyższym, niż zwykle głosem, przeglądając się w lustrze.
- Musiamy do tego kupić ci też ozdoby i zrobić makijaż,
wiesz? - spytałam, szukając kokard do włosów. - Masz odpowiednie buty?
- Przez odpowiednie masz na myśli...?
- Pantofle, najlepiej na niskim obsacie - odparłam
automatycznie, wybierając odpowiednie kolory ozdób.
- A nie widziałam, w czym chodzę po szkole? Oczywiście,
że mam.
Wreszcie Drew przy kasie zapakował wszystkie potrzebne
rzeczy, łącznie z suknią i szeroko się do mnie uśmiechnął.
- Chyba będziesz moją ulubioną klientką, Laura - mrugnął
do mnie, a ja mimowolnie zachichotałam.
Mężczyzna był świetnym rozmówcą w te dni, kiedy wielebny
Oliver nie mógł się ze mną spotkać, a ja miałam paskudny humor. Zresztą, magia
tego miejsca sama w sobie była kojąca.
- Do widzenia, Drew -
machnęłam na pożegnanie i skierowałam się do wyjścia za obwieszoną
zakupami przyjaciółką.
- Miłego Halloween! - krzyknął jeszcze, a ja zamknęłam drzwi.
Kiedy już zapakowałyśmy wszystkie rzeczy do bagażnika, a
suknię ostrożnie ułożyłyśmy na tylnych siedzeniach mojego samochodu, wreszcie
mogłam odetchnąć z ulgą.
- Czy ty znasz wszystkich w tym mieście? - zaśmiała się
Veronica.
- Tych wartych poznania owszem - skinęłam głową,
wtórując jej.
- Ta impreza będzie zjawiskowa, wiesz o tym, prawda?
Nie była to pierwsza impreza organizowana przeze mnie,
ale w porównaniu z tamtymi w niczym nie miała przypominać dzikich orgii. I
byłam trzeźwa, kiedy wszystko planowałam.
- Gdzie zniknął twój kac? - odpowiedziałam pytaniem na
pytanie.
- Dzięki tobie wyparował. Dlaczego nie odpowiedziałaś?
Oparłam głowę na zagłówku i westchnęłam.
- Po prostu... jakoś nie jestem pewna. To nie jest
pierwsza moja impreza i obawiam się, że po prostu będzie... zwyczajna.
- No nie sądzę. Jak na razie jedynym problemem jest
Carter, a i jego da się wyeliminować. Wiem, że będzie ci ciężko, ale przecież w
końcu jesteś nastolatką, twoim świętym obowiązkiem jest się dobrze bawić, póki
jesteś młoda.
- Nie rozumiem, jak ty możesz prawić mi morały, skoro
kilka godzin temu byłaś ledwie przytomna - czułam ulgę, że znowu jest tak po
prostu Veroniką. Analizującą, bystrą i wygadaną Veroniką.
- Cóż, skoro ty jesteś wiecznie zamglona, to chyba moją
rolą jest być trzeźwą - zachichotała.
- Wcale nie! - sprzeciwiłam się.
- Ależ oczywiście, że nie - parsknęła sarkastycznie, a
ja dałam jej kuksańca w bok.
*
Czasem moje myśli podążają w złą stronę.
Ale chyba każdy tak ma.
Bywały dni, kiedy zamknięta w pokoju, który
pieszczotliwie nazywałam "lochem psycholi", miałam ochotę się
skrzywdzić. Kiedy nic nie miało sensu, a mój ojciec tkwił kilka metrów pod
ziemią, uwięziony w pudełku bez tlenu. Tlenu, który już nie był mu potrzebny.
Nie pozwolono mi nawet pojawić się na pogrzebie, bo
przecież pochlastałam sobie żyły i trzeba było mnie "naprawić."
Bzdura.
Nienawidziłam całego świata, a zwłaszcza tych pijanych
mężczyzn, którzy w tak spektakularny sposób doprowadzili mnie do kolejnego
załamania.
Rzucałam przedmiotami, wiłam się pod naciskiem
pielęgniarek, które próbowały podawać mi lekarstwa, krzyczałam, płakałam,
rozpaczałam. Ale wiedziałam, że to nie może trwać wiecznie, że w końcu mama
przyjdzie mnie odwiedzić i każe mi wziąć się w garść. Czekałam na ten dzień.
Chciałam, by ktoś próbował mi przypomnieć, że nie jestem nic niewarta.
A jednak wiedziałam, że nigdy nie będę taka, jak
przedtem. Nie będę córeczką tatusia. Bo mój tatuś gnił w ziemi.
Miałam wrażenie, że straciłam część siebie z utratą
ojca. I choć jestem pewna, że to nieprawda, wciąż tak myślę.
Bo kiedy emocje targają człowiekiem w dwie tak różne
strony, trzeba wyciszyć jedną stronę, by nie rozerwała go na pół. W moim
przypadku wyciszeniu uległy miłość, zaufanie, radość. I tak nie miałam nawet
grama nadziei, że kiedykolwiek je odzyskam, a już tym bardziej, że ktoś mi
pomoże.
Tak więc, siedziałam w szpitalnym pokoju, sama, otoczona
czterema pustymi, białymi ścianami i myślałam.
Co by było, gdybym zgodziła się pójść na tę kolację?
Czy udałoby mi się udawać, że nie mam ochoty wbić
Nickowi w twarz całej zastawy stołowej?
Pewnie nie, ale zrobiłabym mu krzywdę dopiero po
kolacji.
Co by było, gdybym została w domu, zamiast upijać się na
umór?
Czy nie miałabym ogromnych wyrzutów sumienia, że nie
byłam wsparciem dla rodziców, którzy dotąd nie mieli wobec mnie niesamowicie
wysokich wymagań?
Co by było, gdybym, zamiast dzwonić do taty, zamówiła
taryfę pod drzwi domu?
Czy wracając, rodzice i tak wpadliby oboje w ten
nieszczęsny karambol, a ja straciłabym ich oboje?
Moje życie było już wystarczająco pogmatwane, a ja
czułam się gorzej z każdym dniem.
W końcu zakazałam sobie czuć.
Było to o wiele łatwiejsze, niż zadawanie sobie pytań,
na które uzyskałabym tylko hipotetyczne odpowiedzi, praktycznie niczym
niepoparte.
W końcu udawanie było wygodniejsze, aniżeli odczuwanie i
gubienie się we własnych uczuciach.
Zawsze myślałam, że żałoba mnie nie będzie dotyczyć, a
jednak życie codziennie nas doświadcza. Dopiero po śmierci taty zauważyłam jak
bardzo.
Z dnia na dzień było mi coraz łatwiej oswajać się z
myślą, że go nie ma. Ciągle to bolało, ale kiedy strata bliskiej osoby nie jest
bolesna?
Mimo, że w krew weszło mi udawanie zdystansowanej,
spokojnej, czasem ludzie przedzierali się przez ten mur, który wokół siebie
zbudowałam.
Jedną z takich osób był Carter, choć nie mam pojęcia,
jak mu się to udało.
*
Ubrana w czarną powłóczystą suknię i ogromne obcasy,
świeżo umalowana i z idealnie ułożonymi włosami weszłam do sali bankietowej,
gdzie ludzie powoli się zbierali i zaczynali bawić.
Zgodnie z założeniem, wszystko było zapięte na ostatni
guzik. Mgła z generatorów powoli wytaczała się i zasłaniała podłogę, z sufitu
spływały różnego rodzaju ozdoby, a z zakamarków raz po raz wyskakiwały
mechaniczne tarcze przedstawiające mniej lub bardziej straszne postacie. Zespół
ustawiał się już na przygotowanej scenie. Jedynym źródłem światła były
strategicznie rozmieszczone świece, zabezpieczone tak, aby nawet najbardziej
zalany imprezowicz nie zrobił szkód.
- Hej, Laura! - usłyszałam za sobą piskliwy głosik.
Odwróciłam się w stronę, z której dobiegał. Kilka metrów
dalej stała filigranowa postać, tonąca w morzu czarnego materiału. Blond włosy
okalały jej twarz w kształcie serca. Od razu poznałam właścicielkę głosu.
- O mój Boże, Maddie! - zawołałam ze śmiechem i szybkim
krokiem ruszyłam w jej stronę. Chwyciłam ją w ramiona i ścisnęłam z całej siły.
- Kiedy zobaczyłam te włosy, wiedziałam, że to ty. Dawno
cię nie widziałam - zaśmiała się, kiedy już ją puściłam. Była taka drobna, w
obcasach jej wzrost osiągał co najwyżej metra sześćdziesiąt. Do tego jej wątłe
ramionka i niezbyt szerokie barki były całkowicie pochłonięte przez kilka
warstw satyny, która błyszczała w świetle świec.
- No tak, prawie 10 miesięcy - westchnęłam na
wspomnienie tragicznego wyciągnięcia mnie z sali humanistycznej w mojej dawnej
klasie. Już nigdy więcej tam nie byłam.
- Trzymasz się? - spojrzała na mnie ze współczuciem, tak
bardzo dla niej charakterystycznym. Zawsze o wszystkich dbała.
- Oczywiście - przywołałam na twarz jeden z moich
świetlistych, nieco sztucznych uśmiechów. - Gdybym nie czuła się zbyt dobrze,
nie wyprawiałabym tej imprezy, czyż nie?
Maddie jeszcze chwilę taksowała mnie wzrokiem, po czym
na jej twarz też wpełz jeden z tych uroczych, nieskazitelnych uśmiechów, jakie
można zobaczyć jedynie w reklamie pasty do zębów.
- No właśnie! Coś czuję, że będzie nieziemska, jak
wszystkie pozostałe.
Skrzywiłam się lekko.
- Tym razem nie tak dzika.
- Oh, no tak... Przepraszam - zarumieniła się.
- Ależ nie masz za co - zachichotałam. Była taka
niewinna. - Reszta też przyszła?
- O tak! Przyszliśmy razem, jak zawsze. Adam gdzieś tu
się czai z Ryanem i Liamem, a Roxy i Debbie pewnie zaszyły się już w którymś
pokoju na górze - zachichotała nerwowo, jakby to był jakiś wstydliwy sekret.
- A Nick i Vicky? - spytałam, spinając się. Oni też
należeli do naszej paczki.
Nagle jej twarz stężała.
- Nie wiem... Nick został wydalony z Prescott - odparła
głucho. - A Victoria chodzi swoimi ścieżkami. Oboje od waszego zerwania byli
jacyś dziwni. Czy aby mnie coś nie ominęło? - zadała pytanie, nagle marszcząc
brwi. Wyglądała tak uroczo i dziewczęco. Jak każda dziewczyna z Prescott.
Pokręciłam głową energicznie. Zbyt energicznie.
- Ależ oczywiście, że nie. Mówimy sobie o wszystkim,
pamiętasz?
- Mówiłyśmy, Laura, to jest słowo kluczowe - rzuciła
oskarżycielskim tonem. Zapanowało między nami dziwne napięcie. - Od 10 miesięcy
nie miałam z tobą praktycznie żadnego kontaktu. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak
się zdziwiłam, kiedy otrzymałam odręcznie napisane zaproszenie od ciebie - no
tak, rzeczywiście, napisałam je. Ale tylko dlatego, że kiedyś byłyśmy naprawdę
blisko. Potem zaczęłam się staczać, zostali mi tylko Nick i Vicky. Po jakimś
czasie znów zaczęliśmy być paczką. A następnie mój świat całkowicie się zawalił
i to przesądziło o wszystkich kontaktach z Prescott.
Otworzyłam usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nagle
usłyszałam donośny głos.
- A niech mnie, czy to moja Lisica?!
Kolejny raz odwróciłam głowę w poszukiwaniu źródła
krzyku. W sekundzie rozgrywający drużyny Prescott's Foxes zacisnął wokół mnie
swoje ogromne ramiona, a ja przeklęłam w duchu się za dobór przebrania.
Fiszbiny raniły moją skórę, jak ostrza.
- Też miło cię widzieć, Adam - zaśmiałam się, całkiem
przyciśnięta do klatki piersiowej twardej jak lita skała.
- Myślałem, że wysłali cię do wariatkowa, a tymczasem
mój Lisek żyje! - zakrzyknął z wesołością i mnie puścił. Szybko ogarnął mnie
spojrzeniem i przeciągle zagwizdał. - I najwyraźniej zrobił się jeszcze
seksowniejszy.
Jak zwykle jego komentarz nie wywarł na mnie większego
wrażenia, ale i tak odpowiedziałam uśmiechem. Po chwili do przebranego za
zombie mięśniaka dołączyli także Hrabia Dracula i... Gollum.
- Rany boskie, Laura! Jak ty niesamowicie wyglądasz! -
powiedział z uśmiechem Ryan.
- O tobie można powiedzieć to samo - zaśmiałam się. Ryan
wyglądał obrzydliwie, ale fascynująco. Różnorodność, jaka zapanowała na mojej
imprezie była ekscytująca. O wiele bardziej, niż wciąganie koksu nauczyciela
matematyki z torsu studenta.
- Zmieniłaś się - rzucił chłodno Liam, ale do tego także
byłam przyzwyczajona. Nawet w naszej paczce panowała różnorodność. Byliśmy
grupą przeróżnych skrajności, a jedyny wspólny mianownik to niechęć do
sztywnych tradycji prywatnej szkoły, do której w dobrej wierze zapisali nas
nasi rodzice.
- To się nazywa dorastanie - zachichotała Maddie, na
powrót radosna i bynajmniej nie tak podejrzliwa, jak kilka minut wcześniej. -
Ty tego nie doświadczysz, Liam.
- Miło was widzieć, naprawdę - powiedziałam szczerze. -
Dobrze wiedzieć, że nie wszyscy odwrócili się ode mnie, kiedy się załamałam.
- Może kiedyś wyjdziemy razem, jak dawniej? - zapytał z
nadzieją Adam.
- To nawet nie taki zły pomysł - skinęłam głową.
Usłyszałam po raz kolejny moje imię wołane gdzieś z oddali. - A teraz
wybaczcie, gospodyni musi się przywitać. Może się jeszcze dziś spotkamy, a
tymczasem, bawcie się dobrze - pomachałam im i szybko oddaliłam się. Z jakiegoś
powodu poczułam się przytłoczona obecnością czwórki dawnych przyjaciół. Ze
zdziwieniem uświadomiłam sobie, że wolę towarzystwo Veroniki, która to właśnie
pasuje do Prescott, aniżeli tych, którzy tak rozpaczliwie nie chcieli być z nią
kojarzeni.
Lucas stał w rogu przy scenie i wpatrywał się we mnie
tymi nieziemskimi oczyma. Nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Podejść i
przeprosić za wcześniejsze zachowanie? Przecież zwykle tak się nie zachowuję,
nie jestem taka... żywiołowa. Byłam, ale to czas przeszły i daleki.
W końcu zdecydowałam się z nim porozmawiać.
- Hej, Lucas...
- Zanim cokolwiek powiesz, wyglądasz nieziemsko - widząc
moją minę, dodał: - Ale nie jestem pierwszym, który ci to mówi?
Chciałam mu naprawdę przyłożyć. Nienawidzę komplementów,
nie działają, choć powinny i wcale nie poprawiają mi humoru. Czuję się przez
nie jak przedmiot. Skąd w ogóle u mnie takie emocje? Oh, no tak. Nadal
martwiłam się tym, że Carter przyjdzie na imprezę i wszystko popsuje. Dlaczego
się tego bałam? Nie mam pojęcia. Przecież nie miał żadnych powodów. Ja po
prostu czułam, że ktoś zniszczy mi ten wieczór, a na razie tylko on przychodził
mi do głowy.
- Nie, Lucas, nie jesteś - westchnęłam, powstrzymując
nerwy w ryzach.
- O co chodzi? - spytał.
- Chciałam cię przeprosić... zwykle nie jestem aż tak...
energiczna - powiedziałam ciszej, niż planowałam. Nagle poczułam ciepło na
twarzy. Lucas pocałował mnie w policzek!
- Nic się nie stało, Laura, poważnie. Faktycznie, może
nieco przesadziłem z tym całym ochranianiem cię przed Veroniką, ale... taki już
jestem - wzruszył ramionami.
- Ulżyło mi, naprawdę. Nie lubię mieć konfliktów, to
męczące - odparłam i nagle spoważniałam. - Nigdy więcej mnie nie dotykaj,
jasne?
Lucas zmarszczył brwi.
- Czy... - zaczął, ale się rozmyślił. - Nieważne.
Nie odpowiedziałam nic więcej. Odwróciłam się po prostu
i odeszłam. To była co najmniej dziwna rozmowa. O co on chciał mnie zapytać?
Zobaczyłam Veronikę, ubraną w piękną niebieską suknię. A
także ściśnięte w cienką kreskę usta i brwi zmarszczone tak komicznie, że
niemal się zaśmiałam. Wiedziałam jednak, że nic dobrego raczej nie ma mi do
powiedzenia.
- Laura, mamy problem - powiedziała cicho, ściskając
telefon tak mocno, że aż kłykcie jej pobielały.
- Przez problem masz na myśli...?
- Nick właśnie przyszedł. Wkurzył się i chyba jest
pijany. Wrzeszczał coś o pogrywaniu sobie z nim. Wysłałaś mu zaproszenie,
prawda? - popatrzyła na mnie, a ja w nerwach potarłam czoło.
- Tak.
Veronica zaczęła piorunować mnie wzrokiem, ale nagle
usłyszałam głuche plaśnięcie. W kącie zobaczyłam leżącego chłopaka.
- Nie mów, że to już - przewróciłam oczyma i nagle
poczułam irytację. Ni stąd, ni zowąd poczułam, że nareszcie mogę coś zakończyć.
Zobaczyłam tłumy ludzi wchodzące na ogromną salę.
Idealnie. Impreza właśnie się zaczęła. Zespół na scenie rozpoczął swój
wieczorny występ, ostatnie światła zgasły i ludzie bez skrępowania zaczęli
dziko tańczyć.
Powoli i pewnie zbyt teatralnie przemierzałam parkiet,
choć miałam świadomość Nicka czekającego w holu.
Wreszcie wyszłam na zewnątrz i ujrzałam blond czuprynę
pomiędzy dwiema ciemnymi. Na mój widok podniosły się. Poczułam uścisk w sercu,
ale zaraz wyciszyłam to niedorzeczne uczucie. Między nami już nic nie ma, poza
grubą taflą szkła.
- Laura, dzięki Bogu! - krzyknął i zaczął się do mnie
zbliżać. Uderzyła mnie woń alkoholu. Po chwili ujrzałam jego przekrwione oczy i
trzęsące się dłonie.
Będzie bolało.
- Powiedz im, żeby mnie wpuścili, przecież dostałem
zaproszenie! - błagał, podczas, gdy ja stałam niewzruszona.
Jeden z ochroniarzy popatrzył na mnie pytająco.
Wiedział, że ma go nie wpuszczać.
Tak, nazwijcie mnie okrutną, bo go tu zwabiłam. Ale, do
diabła, musiał wreszcie zrozumieć, że to koniec. Miałam serdecznie dosyć
telefonów, prób ratowania "naszego związku". Minęło 10 miesięcy! Nie
było już czego ratować. On mnie zdradził i próbował obarczyć winą.
- Moglibyście zostawić nas samych? - zapytałam
spokojnie, ale z lekka poirytowana widowiskiem.
Jak na rozkaz obaj odeszli.
- Laura, skarbie... - zaczął, ale uciszyłam go gestem
dłoni.
- Nie, Nick, nie skarbie. Wysłałam ci to zaproszenie, bo
tylko tak mogłam się z tobą spotkać na swoim terenie - powiedziałam lodowatym
głosem, a chłopak aż się wzdrygnął. - Po raz ostatni to powiem i mam nadzieję,
że zrozumiesz, zanim zgłoszę na policję, że mnie napastujesz. To koniec.
Koniec, Nick. Przestań do mnie dzwonić, pisać. Skończ z tym i rusz dalej. Oboje
wiedzieliśmy, że to nie ma przyszłości - skłamałam z premedytacją. Ja wiązałam
z nim większość swoich planów na przyszłość.
Niegdyś moje ulubione niebieskie oczy wpatrywały się we
mnie zamglone od alkoholu i chyba łez. Nie chciałam tego wszystkiego, naprawdę.
Wystarczyło mi, że musiałam codziennie zmagać się z poczuciem, iż jestem
niewystarczająca. A to wszystko przez niego. Obiecałam sobie, że już nikt nie
będzie miał na mnie takiego wpływu.
- Nie mam po co żyć. Ty jesteś moim jedynym powodem -
szepnął, a moje serce, całkiem wbrew rozumowi, ścisnęło się żałośnie. Przez
chwilę miałam ochoty podejść do niego i przytulić go tak mocno, jak tylko
potrafiłam. Chciałam poczuć się znowu kochana, jak kiedyś, zanim wszystko się
posypało. Chciałam znowu należeć do niego, bo mimo apodyktyczności i skłonności
do kontrolowania wszystkich i wszystkiego, potrafił być naprawdę miły i
troskliwy. Chciałam poczuć coś, co nie jest dojmującym bólem czy przeszywającym
chłodem.
Niemal wszystkie te słowa wylały się ze mnie. Niemal.
- Oboje wiemy, że to nieprawda - powiedziałam zamiast
tamtego.
Popatrzył na mnie z bólem, jakbym to ja była winna
zdrady. Nie powiedział jednak nic więcej, co przyjęłam z ulgą.
Odwróciłam się na pięcie i już miałam wyjść, kiedy nagle
zapragnęłam coś dodać. Cokolwiek. Powiedziałam zatem:
- Naprawdę cię kochałam - i szybko wybiegłam, by nie
patrzeć na jego reakcję.
Wpadłam nagle na kogoś, wymamrotałam przeprosiny i już
miałam iść dalej, gdy nagle usłyszałam ten głęboki głos.
- Tęskniłaś?
Podniosłam wzrok, choć i bez tego poznałam właściciela.
Burns z triumfem wpatrywał się we mnie, kiedy ja po raz
kolejny po prostu miałam ochotę umrzeć.
*
Obudziłam się z potwornym bólem głowy, nie wiedząc,
gdzie jestem.
Zamrugałam kilkakrotnie, aby odzyskać ostrość widzenia i
szybko ogarnęłam wzrokiem pomieszczenie, w którym się znajdowałam.
Co, do cholery...?
To był dokładnie ten sam pokój, w którym niejaki Andrew
Burns, nauczyciel z Hampbridge, okrytej niesławą szkoły z internatem, mnie
rozdziewiczył. Ciemnozielone ściany, w jednej wbudowana biblioteczka, w lewym
rogu wielkie łóżko, a na parapetach ogromnych okien z widokiem na zatokę
Diamond mnóstwo kwiatów doniczkowych. Albo konopi, nie jestem nawet pewna.
Światło pochodzące z lampy przyczepionej do półki bibliotecznej było stłumione
jakimś materiałem, a na zewnątrz panował mrok. Która jest godzina?
Siedziałam na środku tego przestronnego pomieszczenia i
rozglądałam się półprzytomna, gdy nagle usłyszałam:
- Obudziliśmy się, co skarbie? - zaszczebiotał
rozkosznie Burns, którego wcześniej nie zauważyłam.
Krew zaszumiała mi w uszach. Byłam po prostu wściekła,
do pieprzonych granic pieprzonej możliwości. Skupiłam się na swoim głosie,
który był zachrypnięty. Czyżbym krzyczała?
- Czego ty ode mnie chcesz? Skąd się tu wzięłam? Na
jakiej, kurwa, podstawie oni cię wypuścili? - wysyczałam, szamocząc się z
ostrymi powrozami, którymi byłam przywiązana do krzesła.
- Strasznie dużo pytań zadajesz, wiesz, mała? -
odpowiedział pytaniem na pytanie mężczyzna. Widziałam w jego oczach iskierki
rozbawienia. Albo haju, tego też nie jestem pewna.
- Dobra, możesz zrobić ze mną, co tylko chcesz, tylko
mnie wypuść - jęknęłam, bo wiedziałam, jak łatwo go będzie urobić.
- O nie, nie - pokręcił stanowczo głową, jakbym zaproponowała
mu skórowanie żywego zająca. Co to w ogóle za porównanie? Czym on mnie
nafaszerował? - Zresztą, wszytko, co chciałem, już zrobiłem. A ty mi
przyklasnęłaś. Jezu, zapomniałem, jaka jesteś nieziemska na haju. Taka wolna,
niczym nieskrępowana. Prawdziwa dziwka z krwi i kości - mówił, ale tylko w
połowie do mnie. Był w swoim chorym, pozbawionym sumienia świecie. Nawet nie
uraziło mnie określenie "dziwka". - A wiesz, co jest najlepsze? Mam
piękny film z tego - zachichotał. -
Wszyscy wiedzą, kim byłaś, więc nikogo to nie zdziwi. Słodka zemsta, co?
Poczułam mętlik w głowie. Nie, nie wszyscy wiedzą.
Ziemia zaczęła osuwać mi się spod nóg.
Znowu to samo.
Cholera.
*
Po jakimś czasie znów się ocknęłam. Tym razem w pokoju
było ciemno i ewidentnie byłam sama. Poczułam wibracje przy udzie.
No tak, w kabaretkach miałam małą wszytą kieszeń, a w
niej telefon. Ten idiota nawet się nie zorientował. Pozostał tylko jeden mały
szczegół. Miałam dłonie przyszpilone do krzesła. Zaczęłam powoli rozluźniać
wiązanie, wykonane z mistrzowską precyzją.
Wreszcie udało mi się na tyle poluzować sznur, bym mogła
wyjąć dłoń, przy odrobinie szarpania. W tym czasie telefon nieustannie wibrował.
Bez zbędnych i gwałtownych ruchów sięgnęłam wolną ręką pod materiał przebrania.
Wyjęłam telefon i natychmiast wyciszyłam. Przedtem wibracje neutralizował
materiał, teraz zdawały się być o wiele głośniejsze. Na wyświetlaczu miałam
powiadomienia. Mnóstwo nieodebranych połączeń od mamy i Veroniki.
A mimo to, była tylko jedna cholerna osoba, do której
mogłam bez obaw zadzwonić. Czułam się z tym faktem niezręcznie.
Wybrałam numer Cartera i błagałam w myślach, by Burns
nie zapragnął tu wrócić. To wszystko szło mi stanowczo za gładko.
- Halo? - usłyszałam zaspany głos po drugiej stronie.
Szlag, nie popatrzyłam, która jest godzina.
- Carter? - szepnęłam, patrząc w stronę drzwi pokoju. Za
dobrze znałam rozkład pokoju i w ogóle tego piętra, oj, za dobrze. Dlaczego w
ogóle mnie tu przywiózł?
- Laura? - zdzwił się. - Dlaczego szepczesz?
- Posłuchaj... tak jakby potrzebuję twojej pomocy -
odparłam równie cicho, jak za pierwszym razem.
- Jesteś w kłopotach? - usłyszałam, jak zrywa się,
prawdopodobnie z łóżka.
- Burns - powiedziałam tylko. Zakładam, że nic więcej mu
nie trzeba było.
Zapadła martwa cisza, a mnie ogarnął strach, że telefon
mi padł.
- Rany, wiesz chociaż, gdzie jesteś?
- Oczywiście, że wiem - odpowiedziałam kwaśno. - Jestem
w Hampbridge.
- A co ty tam, do licha, robisz?! - wrzasnął znienacka.
- Też chciałabym wiedzieć.
Nie wspomniałam o nagraniu, o którym wcześniej mówił
Burns. Może dlatego, że byłam w szoku albo po prostu się wstydziłam. Boże, po
tym wszystkim, co już przeszłam... To takie upokarzające!
- Będę za chwilę - powiedział, a ja słyszałam, że odpala
silnik w samochodzie. Jaki on jest szybki. - Nie rozłączaj się, jeśli możesz,
ok?
Skinęłam głową, ale zrozumiałam, że on mnie przecież nie
widzi. Poczułam się jak kompletna idiotka, znowu.
- Ok.
Nie miałam pojęcia, jak mu wyjaśnię to, co zaszło. Nawet
nie do końca wiem, co zaszło.
Między spotkaniem Burnsa w hotelowym lobby i pierwszym
ocknięciem się w pokoju jest wielka dziura. Ogromna, zionąca wstydem i podszyta
deja vu.
- Żyjesz? - spytał, nieco ochłonąwszy.
- Jeszcze. Nie wiem, co on planuje - odparłam cicho,
zdejmując sznur z nóg i rozmasowując kostki wolną ręką.
- Laura, w co ty się wpakowałaś... - westchnął.
- No właśnie nie wiem - warknęłam ostrzej, niż
planowałam. Natychmiast zacisnęłam wargi i dodałam znacznie spokojniej: - On
jest jakiś obłąkany, a ja nie mam pojęcia, jaki mam z tym związek.
- Też bym oszalał, gdybym był w posiadaniu tak pięknej
kobiety z świetnym ciałem i ona nagle mi się wyślizgnę... - nagle przerwał.
Chyba zorientował się, że myśli na głos, ale trudno było to wywnioskować z
samych trzasków w słuchawce.
Mimo woli zachichotałam i poczułam się niesamowicie
dobrze. On mnie skomplementował! I to jak...
- Ja tego... - ponownie westchnął.
Nagle zrobiło mi się smutno.
- Nie myślisz tak?
Dlaczego reaguję tak emocjonalnie?
- Nie. To znaczy tak... Musisz przyznać, masz
niesamowite ciało - zaśmiał się nerwowo. Aż chciałabym zobaczyć jego minę w tej
chwili. Carter Owen po raz pierwszy był zdenerwowany podczas rozmowy z
dziewczyną, no proszę!
Szczerze, poczułam się udobruchana tym, że ową
dziewczyną jestem ja.
Nadal jednak byłam pełna zadziwienia, jak szybko przez
niego zmieniał mi się humor. To bardzo rzadkie zjawisko w moim przypadku.
- No, już się nie tłumacz, skarbie, nie tłumacz.
Wtem usłyszałam jakiś łoskot.
- Jestem przed bramą. Co mam zrobić? - spytał, nagle
poważny.
- Powiedz, że przyjechałeś... - myśl, Laura, myśl! -
zabrać moje papiery. Jeszcze i tak nie zabrałam wszystkich.
- Chryste, Laura, jest czwarta nad ranem w poniedziałek,
jak myślisz, nie jest to dziwne?
Czwarta?! Poniedziałek?!
Czyli ta dziura ma praktycznie dwa dni. Robi się
coraz lepiej.
- To po prostu przejdź przez furtkę. Doprawdy, nie bądź
dzieckiem, ta szkoła i tak zeszła na psy lata temu - mruknęłam, a w środku się
we mnie burzyło. Jakim cudem znowu wlazłam w to bagno? JAKIM?
- Nie włączy się alarm? - chciał się upewnić chłopak.
- Nie? - przepełniała mnie irytacja.
- Nie denerwuj się tak, złotko, zaraz przybędzie twój
książę.
- Żadne złotko - mruknęłam. - Wchodzisz?
- Tak - i usłyszałam żałosny dźwięk otwieranej bramki. -
Gdzie ja mam iść?
- Wejdź głównymi drzwiami i skręć w lewo, w stronę wind,
a potem wybierz piętro siódme - poinstruowałam chłopaka szybko. Miałam
wrażenie, że lada moment przez drzwi wejdzie Burns i znowu będę w ogromnych
kłopotach. Muszę stąd uciec jak najszybciej. Wstałam z krzesła i podeszłam do
drzwi. Klamka nie chciała ustąpić. No tak, nie sprawdził, czy czasem nie mam
telefonu, ale drzwi zamknął.
Geniusz zbrodni.
- Jestem już w windzie - powiedział po chwili.
- Wejdź do sekcji kadry nauczycielskiej, to ta po prawej.
I szukaj pokoju numer 73 - powiedziałam, ciągle trzymając klamkę.
- Już idę - odrzekł i po chwili słyszałam kroki.
Nagle klamka poczęła drgać pod naporem czyjejś ręki.
- Zamknięte - szepnął.
Rozłączyłam się i schowałam telefon znów do kabaretek
pod spódnicą.
- Poważnie? - zapytałam sarkastycznie.
- Narobię hałasu, jeśli będę próbował je wyważyć -
odpowiedział, niezrażony moim tonem.
- Cholera, z opowiastki Burnsa wynika, że byłam
głośniejsza, niż dźwięk wyłamywanych zawiasów. Po prostu mnie uwolnij, błagam.
- Jakiej opowiastki? - usłyszałam znów napięcie w jego
głosie.
- Podobno mu się dałam. Nie pamiętam tego, ale...
narkotyki robiły mi już różne rzeczy - zarumieniłam się i w duchu dziękowałam
Bogu, że Carter tego nie widzi.
- Sukinsyn. Przysięgam, zabiję go, jak go spotkam -
powiedział przez zaciśnięte zęby.
- No dobrze, mogę ci nawet pomóc. Ale najpierw mi pomóż
- jęknęłam, opierając się czołem o drzwi.
- Odsuń się, nie chcę cię skrzywdzić.
Coś w tym zdaniu sprawiło, że poczułam ciepło w brzuchu.
Od bardzo dawna do nie czułam. I to było okropne, chciałam jak najszybciej się
go pozbyć.
Wykonałam polecenie Cartera i przesunęłam się na drugi
koniec pokoju.
W wielkim pomieszczeniu rozległ się trzask, a po nim
kolejny. Drzwi otworzyły się z hukiem, a w nich stanął chłopak.
Bez namysłu po prostu wskoczyłam w jego objęcia i nie
odezwałam się nawet słowem. Wdychałam korzenny zapach pomieszany z płynem do
płukania i stopniowo uchodziło ze mnie całe zdenerwowanie.
- Cóż za ciepłe powitanie - zaśmiał się i przycisnął
mnie do siebie ciaśniej. - Jest przyjemnie i w ogóle, ale... powinniśmy stąd
wiać, zanim ktoś nas zobaczy czy coś.
Dopiero w tym momencie zorientowałam się, że nadal nikt
nie zareagował. Przecież nadal było tu kilkunastu nauczycieli, prawda?
Prawda?
Zaniepokojona faktem, iż nikt nie obudził się mimo
łomotu, uwolniłam się z objęć chłopaka i weszłam do pierwszego pokoju z lewej.
W łóżku leżała kobieta, mniej więcej trzydziestoletnia. Żyła.
Ale miała nienaturalnie twardy sen.
Burns ją potraktował chloroformem.
Powtórzyłam rewizję pokoi jeszcze kilkakrotnie, ale w
każdym widziałam to samo. Śpiący nauczyciele. Żywi nauczyciele.
Naćpani nauczyciele.
- Co on narobił... - szepnął Carter, idąc krok w krok za
mną.
- Mój Boże, on zwariował - podsumowałam, patrząc po raz
ostatni na nauczyciela angielskiego, pana Smith. Zamknęłam drzwi i przejechałam
dłonią po twarzy. Dopadało mnie przygnębiające zmęczenie.
Wyszliśmy z piętra nauczycieli i zjechaliśmy windą na
sam dół. Nawet nie chciałam sprawdzać, czy uczniom też podał coś silnie
usypiającego.
Nagle zobaczyłam coś, co mnie zszokowało. Mnie.
Na podłodze leżał Burns i miał niezdrowo szarą twarz.
Nie było na niej śladu szaleństwa czy napięcia. Z niejasnej przyczyny po prostu
wiedziałam, co jest grane.
Carter mnie wyminął i podszedł do ciała mężczyzny.
Sprawdził mu puls na szyi i spojrzał na mnie z widocznym smutkiem. Mimo tego
wszystkiego, co się stało, on odczuwał smutek.
Natomiast ja nie... i nie mam zielonego pojęcia, dlaczego.
- On nie żyje.
- Zwijajmy się stąd już, niedługo zacznie świtać -
powiedziałam cichym głosem. Serce biło mi nienaturalnie szybko.
Czułam się winna.
Pewnie przedawkował, bo jaki inny mógłby być powód
nagłej śmierci w środku korytarza?
Chłopak wstał i podszedł do mnie. Bez słowa znów mnie
objął. Zresztą, nie musiał nic mówić, doskonale wczuł się w mój nastrój, czy
raczej jego brak.
Złapał mnie po chwili za rękę i wyciągnął mnie na chłód
bardzo wczesnego poranka. Mój strój nie obejmował przebywania na takiej
temperaturze, więc niemal natychmiast zaczęłam drżeć i szczękać zębami. I
pomyśleć, że nadal byliśmy na terenie Kalifornii.
- Zimno ci, złotko?
- Nie mów tak do mnie - warknęłam. - I tak, ale
przeżyję.
- Nie żartuj sobie - wymamrotał i zdjął sweter, po czym
bez mojej specjalnej zgody naciągnął mi go na szyję i wymownym spojrzeniem
nakazał włożyć ręce w rękawy. - Kilka godzin temu prawdopodobnie byłaś naćpana
i gwałcona, nie będziesz bagatelizować, rozumiemy się?
Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczyma, próbując
zrozumieć, co właśnie zaszło.
Czy Carter mi matkował?
- Rozumiemy się? - powtórzył pytanie.
- Um... rozumiemy. Chyba - skrzywiłam się.
Chłopak przewrócił oczyma i poszedł w kierunku bramki, a
ja wraz z nim.
Chciałam być jak najdalej od tego miejsca.
Zaskakujące jest to, jak pusta się czułam. Ten człowiek
sprowadził mnie na manowce, zniszczył mi życie i to dwukrotnie, tak właściwie.
A jednak z jakiegoś powodu odczuwałam "smutek" z powodu jego śmierci.
Zaskoczenie również. Może po prostu nie ma możliwości, by się cieszyć z
czyjejkolwiek śmierci. To nieludzkie.
Ale kto powiedział, że nadal jestem choć odrobinę
"ludzka"?
Jazda odbyła się w ciszy. Do czasu, oczywiście. Jeju,
jaką Carter jest gadułą!
- O czym myślisz?
- Hm... zastanawiam się, jak wyjaśnię mamie i twojej
siostrze dwudniową nieobecność - odpowiedziałam sucho. Nie wiem, dlaczego, ale
byłam dla niego straszną jędzą jak na to, że uratował mnie od siedzenia w tym
pokoju.
Przypomniałam sobie o telefonie w kabaretkach. Chwilę
rozważałam to, czy go stamtąd wyjąć czy nie. W końcu zorientowałam się, że w
sumie to nie mam niczego, czego on już by nie widział, więc bez ceregieli
sięgnęłam pod spódnicę.
- Ciekawy schowek - zauważył z aprobatą, przesuwając
powoli wzrokiem po moich nogach. Zarumieniłam się i kolejny raz zganiłam w
myślach.
Uspokój te hormony, Laura.
- A dziękuję, dziękuję - pokiwałam głową.
Miałam dosłownie setki wiadomości.
- Powiedz mi... - zaczął Carter niepewnie.
Spojrzałam na niego pytająco.
Widziałam wahanie w jego oczach. To, co zamierzał
powiedzieć, bynajmniej nie należało do jego standardów. Kilkakrotnie otwierał i
zamykał usta, uporczywie patrząc na drogę.
- Mogę być twoją wymówką - zaproponował w końcu.
Odebrało mi mowę. Dosłownie, ja sobie nie żartuję.
Wymówką? Carter? Czy on właśnie zaproponował
wykorzystanie go?
Chłopak?
CARTER?
- Um... - stęknęłam w odpowiedzi i spojrzałam na swe
stopy.
- Wiem, że to głupie. Ale nie byłem przez ostatnie dni w
domu i nikt nie będzie mógł podważyć takiego wytłumaczenia. A nie wydaje mi
się, żebyś chciała tłumaczyć się z tej sytuacji, w której się znalazłaś przez
Burnsa - skrzywił się i rzucił mi krótkie spojrzenie.
- To urocze z twojej strony, ale nie mogę cię tak
wykorzystywać. Już dwa razy mnie uratowałeś, nie musisz mi pomagać za każdym
razem - odpowiedziałam w końcu.
- Ale chcę. Zresztą, mogłaś zadzwonić do kogokolwiek
innego, a wybrałaś mnie, to musi coś znaczyć, złotko - uśmiechnął się szeroko,
a ja uderzyłam go w ramię.
Zaczęliśmy się oboje śmiać. Przez chwilę czułam się
naprawdę dobrze.
- Kim ty jesteś? - pokręciłam głową w zadumie.
- To znaczy?
- W miejscach publicznych jesteś kimś zupełnie innym,
niż na osobności. I chyba wolę tego na osobności. Wtedy mam wrażenie, że mam do
czynienia z kimś prawdziwym, a nie tylko zasłoną dymną.
Chyba powiedziałam za dużo.
Carter otaksował mnie zaciekawionym spojrzeniem.
- Gdybyś poznała mnie naprawdę, nie chciałabyś mnie
chyba znać - powiedział tylko i do końca podróży już nie odezwał się nawet
słowem.
Postanowiłam już nie poruszać tego tematu.
Wydawało mi się, że droga powrotna była o wiele dłuższa,
niż jego trasa do Hampbridge. Gdzie on był w takim razie? Spojrzałam na zegarek
na desce rozdzielczej. Była już ósma rano.
Zatrzymaliśmy się przy galerii, a ja nie rozumiałam
dlaczego.
- Po co tutaj mnie przywiozłeś?
- Musimy uwiarygodnić twoją wymówkę, a skoro tak, nie
możesz być w tych samych ubraniach, czyż nie? - poczęstował mnie tym leniwym
uśmiechem, a ja przez ułamek sekundy miałam ochotę go pocałować.
Natychmiast zgasiłam to dziwne pragnienie i bez słowa
wysiadłam z samochodu.
Musiałam wyglądać dziwnie w środku centrum handlowego w
przebraniu halloweenowym, ale nie dbałam o to. Towarzystwo Cartera wynagradzało
wszystko. Mogłam udawać, że jest inaczej, ale on naprawdę sprawiał, że czułam
się żywa. A tylko tego było mi potrzeba.
W pierwszym lepszym sklepie kupiłam dżinsy, luźną
koszulkę i wielki sweter, a potem tenisówki i po przebraniu się wyglądałam, jak
zwyczajna ja. A jednak Carter zdawał się pożerać mnie wzrokiem, choć wcześniej
wyglądałam o wiele seksowniej.
Boże, czy mnie naprawdę to obchodziło?
Tak.
- Pora wracać do rzeczywistości - powiedział chłopak po
prostu.
- Mogę zapytać, gdzie byłeś zatem, jeśli nie w domu?
- nie wytrzymałam w końcu.
- Veronica dała mi wyraźnie do zrozumienia, że mam dać
ci spokój. A że nie chciałem, to zamiast pojechać zniszczyć ci wieczór,
wyjechałem na weekend - wzruszył ramionami.
Poczułam gulę w gardle.
- Ja naprawdę mam dla ciebie jakieś znaczenie? -
spytałam cicho.
Staliśmy po środku galerii, ale nie widziałam w tamtej
chwili nikogo poza Carterem.
- Hm, no, cóż, zastanówmy się. Specjalnie dla ciebie
wstałem o czwartej nad ranem i pojechałam do internatu dla bogaczy i ćpunów...
nie, nic dla mnie nie znaczysz.
Przytuliłam go bez słowa, ale była to tylko chwila.
Szybko się odczepiłam od niego i odwróciłam do wyjścia.
Laura, przestań, to błąd.
- Jakbym nie wiedziała - mruknęłam cicho wściekła z
powodu swoich nieokiełznanych uczuć.
- Laura, zaczekaj! - zawołał chłopak za mną.
Nie odwróciłam się do niego, po prostu weszłam do
samochodu, zapięłam pasy i patrzyłam wciąż przed siebie.
W pojeździe panowała cisza.
- Posłuchaj, naprawdę nie chcę naciskać czy coś.
Właściwie, nawet mnie nie znasz - powiedział spokojnie.
- Masz rację, nie znam - potaknęłam.
- Ale nie zmuszam cię do niczego. Uważam, że bylibyśmy
świetnymi przyjaciółmi.
Ukłuło mnie w sercu. Z jakiegoś powodu chciałam, by
powiedział coś innego, ale jednocześnie cieszyłam się z takiego obrotu spraw.
Nie trzeba mi kolejnego powodu do opuszczenia tego świata.
Za dużo bólu, stanowczo za dużo.
- Poważnie? - uniosłam brwi wysoko. - Jestem jedyną
laską, jakiej jeszcze nie przeleciałeś, a proponujesz mi przyjaźń?
- Coś w tym złego?
- Ekhem... - odchrząknęłam. - Nie, tylko jeszcze kilka
tygodni temu zarzekałeś się, że się w tobie zakocham. Co się zmieniło?
- Zrozumiałem, że jesteś dla mnie za dobra - zacisnął
usta, kiedy ja swoje otworzyłam w kompletnym szoku.
Czy byłam dla niego za dobra?
Nie sądzę.
*
- Zabiję cię któregoś dnia, zatłukę! - wrzeszczała w
stronę Cartera Veronica. - Umierałam ze strachu, a ty wziąłeś ją na wycieczkę,
mimo że wyraźnie ci zabroniłam się do niej zbliżać?! Przez to nie poszłam do
szkoły, a wiesz, że nie opuszczam jej! Już zniszczyłeś tyle moich przyjaźni,
mógłbyś darować sobie choć raz - widziałam w jej oczach łzy, co zaczęło mnie
boleć. - Gdyby rodzice żyli, żałowałbyś tego, wiesz?
Nie powinno mnie być przy tej kłótni.
Nie wiedziałam, że ich rodzice nie żyją. A byłam już
setki razy w ich domu. Nawet nie zauważyłam ich braku.
Co ze mnie za przyjaciółka?
- Veronica, uspokój się, między nami nie ma kompletnie
nic - powiedziałam w końcu. - Widział, jak przybita byłam po rozmowie z
Nickiem, więc zaproponował wypad nad jezioro. To było coś bardzo mi
potrzebnego.
- Wiedziałaś, że Burns nie żyje? Tak jak połowa
personelu Hampbridge - wymówiła nazwę szkoły z odrazą. Spojrzeliśmy po sobie z
Carterem. - Martwiłam się, że ty też tam byłaś. Wplątanie się w taki bałagan to
ostatnie, czego potrzebujesz.
Chłopak przyjrzał mi się znów z zaciekawieniem.
- Lepiej siedź już cicho - mruknęłam, dając jej do
zrozumienia, że to koniec tematu. - Muszę porozmawiać z matką. A Carter jest mi
do tego potrzebny. Więc jeśli pozwolisz...
- Ta, jedź już - warknęła. - Jeszcze będziesz przez
niego cierpiała! - krzyknęła na odchodnym i trzasnęła drzwiami.
Carter odchrząknął.
- Ona ma rację, zniszczę ci życie.
- Jakbyś miał jeszcze co zniszczyć - przewróciłam
oczyma, chwyciłam go za rekę i razem wyszliśmy z mieszkania Owenów.
*
- Laura... - westchnęła mama.
- Nie, to nie tak jak wygląda. Naprawdę, musiałam się
trochę rozerwać. Przyrzekam, nie było żadnego alkoholu ani narkotyków. Nic -
powiedziałam jednym tchem. Teoretycznie, wcale jej nie okłamałam. Nie pamiętam,
żebym z własnej woli cokolwiek brała.
- Nie o to mi chodzi - kobieta pokręciła głową. - Tylko
o to, że nie zadzwoniłaś. Veronica i ja strasznie się martwiłyśmy.
- Rozładował mi się telefon - odparłam szybko.
- A ten młody człowiek nie miał swojego?
Carter, dotąd milczący, wreszcie się odezwał. Miałam
wrażenie, że minęła cała wieczność.
- Pani Thapman... jakby to... pani córka... - patrzył na
mnie z wahaniem. Przez chwilę wydawało mi się, że powie jej, co tak naprawdę
zaszło. Kiwnęłam głową na zachętę. - Laura ostatnio ma problemy. Teraz
potrzebuje spokoju i poczucia samodzielności. Monitorowanie jej zachowania to
chyba zły pomysł, czyż nie? - posłał w jej stronę swój najrozkoszniejszy
uśmiech. Muszę przyznać, jego czar był niezaprzeczalny.
Zamknij się.
- Może masz rację. Po prostu Laura przeżyła mnóstwo
trudnych chwil i boję się, że może powrócić jej depre...
- Ok, już wystarczy - przerwałam mamie spowiedź. Carter
naprawdę nie musiał wiedzieć wszystkiego.
- Masz rację - mama uśmiechnęła się słabo i pożegnała
się z nami spokojnie, po czym wyszła.
Nie poznaję jej. Co się stało z moją silną, zawsze
uśmiechniętą i pewną siebie mamą?
- Twoja mama jest taka smutna - pokręcił głową Carter.
- Wiem - westchnęłam. - Naprawdę, dziękuję ci za
uratowanie mi tyłka kolejny raz.
- Laura, zrobiłbym to jeszcze tysiąc razy - uśmiechnął
się szeroko.
- Ty naprawdę zacząłeś ratować panny z opresji -
zaśmiałam się.
- Pannę. Tylko jedna jest tego godna - odpowiedział,
nagle poważny.
Nie pojmowałam, o co mu chodzi. Był strasznie zmienny,
jak na chłopaka, a mnie zaczynało to irytować. Nie nadążałam.
A co gorsze, ja chciałam nadążać. Po raz pierwszy od
dawna naprawdę poczułam coś głębszego.
Moja ściana zaczynała się kruszyć, a powód tego stał
przede mną.
Nagle między mną i Carterem zapanowało dziwaczne napięcie,
zupełnie niepodobne do niczego innego. Wpatrywał się we mnie intensywnie, a ja
nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Nareszcie się poruszył. Zupełnie nie tego
oczekiwałam.
Pocałował mnie w policzek i zwiał jak dwunastolatek!
Wybiegłam za nim, ale siedział już w samochodzie.
Uśmiechnął się szeroko, a po chwili odjechał.
Co to było?
Mimowolnie dotknęłam miejsca na policzku, które
wcześniej musnął chłopak i sama się uśmiechnęłam.
Poszłam do swojego pokoju i zasiadłam przy stole kreślarskim.
Moja głowa dosłownie zatonęła w myślach. Analizowałam
raz po raz ostatnie trzy dni.
Pamiętałam bal i rozmowę z Nickiem, ale potem nagle film
mi się urwał. I to na dwie doby. Co się wtedy stało? I jakim cudem Andrew Burns
przedawkował? Nie pamiętałam nic i to mnie ogromnie frustrowało. Tak, jak
rozmowa z Nickiem. A nie powinna, bo przecież to zamknięty rozdział. Choć raz
udało mi się coś skończyć, to jest sukces.
Poniedziałek. Szkoła. A ja znowu opuszczam ją, bo...
Właściwie, czemu? Wciąż wracałam pamięcią do dziury we
wspomnieniach.
Dlaczego niczego nie pamiętam? Nie ma chyba takiego
narkotyku, który po prostu wyrzucił mi z głowy dwa dni.
Prawda?
Albo po prostu nie chciałam tego pamiętać, a jeśli tak,
to musiało to być straszne.
I nagle jeszcze bardziej zapragnęłam sobie przypomnieć.
Westchnęłam ze złością i chwyciłam ołówek, po czym
bezmyślnie zaczęłam kreślić po arkuszu papieru. Cała wściekłość, namiętność,
radość, każda najmniejsza emocja została wyrzucona na kartce.
Przerodziła się w oblicze mojego ojca.
Kolejny pieprzony raz.
Krzyknęłam ze złości i zgniotłam rysunek w dłoni.
Wszystko znów zaczęło mnie przytłaczać i szczerze
mówiąc, to była chwila. W takich sytuacjach była tylko jedna osoba, do której
mogłam się zwrócić, a która by mnie nie
oceniała.
*
- Niech mi ojciec powie, co ja mam robić? - żałośnie
jęczałam z twarzą w dłoniach.
- Co ja mam ci poradzić? - stare mądre oczy wpatrywały
się we mnie ze smutkiem.
- Carter zniszczy wszystko, czego dokonałam. On mnie
zniszczy. I to jego słowa - rzekłam z goryczą. Nawet nie miałam ochotę na napar
jaśminowy.
- Kolibry to jedyne ptaki, które potrafią latać w tył -
odparł w zamyśleniu ojciec Oliver.
- To jakaś metafora? - zapytałam. - Bo chyba nie
zrozumiałam.
- Nie, powiedziałem to od tak sobie - wyszczerzył się
ksiądz.
Zaśmiałam się, mimo paskudnego humoru.
- A tak poważnie, Lauro, daj sobie szansę na miłość.
- Gdzie ja to słyszałam? W jakimś tandetnym filmie
romantycznym? - odpowiedziałam ironicznie.
- Ależ to jest ponadczasowe stwierdzenie. Wszyscy muszą
mieć kogoś, kogo kochają - bezwiednie dotknął krzyża zawieszonego na szyi. Nie
musiałam pytać, kogo on kocha, to było oczywiste. - Ty nie jesteś wyjątkiem.
- Ale... ja nie chcę. Kochałam już i widać, jak to się
skończyło - pokręciłam głową ze smutkiem. - A poza tym, komu potrzebna taka
kupka nieszczęścia, jak ja? Wór moich problemów jest cięższy ode mnie samej.
- Z tego, co powiedziałaś, ten chłopak też nie jest
beztroski. Spróbuj poznać go bliżej, możecie sobie pomóc nawzajem, nawet o tym
nie wiedząc - odrzekł po chwili namysłu duchowny.
- Namawia mnie ksiądz do nawiązania znajomości?
- Owszem. Potrzebujesz teraz kogoś takiego, jak on.
- Skąd ojciec wie? - uniosłam brwi wysoko.
- Palec Boży już w tym siedzi - zaśmiał się wesoło i
upił łyk naparu.
Postanowiłam nie wnikać. To zdanie samo w sobie było
bezsensowne.
- Nadal się zastanawiam, co powinnam zrobić w sprawie
Burnsa - znowu schowałam twarz w dłoniach, tym razem ze wstydem.
- Nic, teraz już za późno. Wszystkie media o tym mówią,
zwykle nikomu nie doradzam w tego typu sprawach, ale... - ksiądz zaciął się -
Laura, ty masz jeszcze przyszłość. Mówienie o tym komukolwiek jest bardzo
niebezpieczne. Mnie ogranicza tajemnica spowiedzi, zresztą, chyba nawet gdyby
nie było owej bariery, nie powiedziałbym nikomu. Nie zrobiłaś przecież nic
złego. I nie mogłaś przewidzieć, że połowa personelu nie żyje.
- Ale sprawdzałam pokoje nauczycieli. Nie wszystkich,
ale większości. Mogłam zadzwonić po pogotowie, cokolwiek. A uciekłam stamtąd
jak tchórz. Nie poznaję siebie - westchnęłam zmęczona nadmiernym rozmyślaniem.
- Teraz już za późno na "co by było, gdyby".
Po prostu musisz wrócić do normalnego życia.
Złość znów powracała. Musiałam się pilnować, by nie
powiedzieć nic niegrzecznego.
- Ja już od dawna nie mam normalnego życia.
- Mylisz się. Każdy z nas ma takie czy inne problemy.
Niektóre są błahe, a inne poważne, ale to nie ma żadnego znaczenia. Każdy da
się rozwiązać. Jedyne, co jest istotne, to to, że nie możesz być z tym sama.
Zrozumiałam aluzję. Szkoda tylko, że bałam się bardziej,
niż kiedykolwiek. Zresztą, to on chciał przyjaźni.
- Porozmawiam z nim - skapitulowałam.
Ojciec Oliver uśmiechnął się szeroko, po raz kolejny.
Jego pomarszczona twarz wydawała się błyszczeć za każdym razem, kiedy widniał
na niej uśmiech i był to piękny widok. Dzięki niemu czułam się zrozumiana i
trochę mniej samotna. Od razu przeszła mi ta bezcelowa irytacja i poczułam się
lżej. Jak po każdej rozmowie z ojcem.
- Naprawdę dziękuję za te wszystkie rozmowy. Nie wiem,
gdzie bym teraz była, gdyby nie ojciec.
- Zawsze do usług, Lauro, zawsze - uśmiechnął się
kolejny raz.
- Chyba na mnie już pora - stwierdziłam. Dopiłam wciąż
letnią herbatę i spojrzałam na zegar. Rozmawialiśmy niemal dwie godziny.
- Do zobaczenia wkrótce, Lauro - pomachał mi ojciec na pożegnanie.
-------------------------------------------
No, to druga część!
Jestem bardzo zadowolona z kierunku, w jakim to zmierza. Trzecia nie będzie już taka... kolorowa.
Kocham Was ♥

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz